12. lipca 2008 roku
Siedząc na dywanie kupionym za święty spokój od cyganów i patrząc na chmury przez okna porysowane przez prawdopodobnie „napranego” szklarza, wracam myślami do ostatniego akademickiego roku.
W słuchawkach przemyka tekst mojej piosenki, który chcę dedykować Warszawie:
„Goodbye my almost lover,
Goodbye my hopeless dream.”
………………….
Półtorej roku temu:
Odwracam wzrok od ekranu komputera na którym Żmijowski i Seneka pchają w strugach deszczu samochód. Za oknami ciemno, ale mamy nie ma więc nie będzie zła, że nie uczę się do matury. Wyczuwam delikatne muśnięcie na moich włosach mojego bodyguarda, który przez ostatnie półtorej godziny robił mi za miękkie nakrycie na fotel.
- Aż takie to było straszne? – pytam odwracając w jego stronę wzrok.
- Ujdzie w tłumie, mimo to i tak wolę fikszyn zamiast komantycznych romedii. – odpowiada przeciwieństwo mojej płci. Nie słucham go już co prawda, tylko wpatruję się w ekran komputera na którym widać jeszcze zarys białego mostu. Już wtedy wiem gdzie będę studiować, mimo to zachowam to dla siebie – nie chcę być po raz kolejny osądzana. I tak nikt nie zrozumie, że chce do Warszawy tylko by móc patrzeć co noc na ten most.
Pół roku temu:
Idę z moją jedną z 3 współlokatorek – Hrabiną, w wielki styczniowy mróz i w egipskich ciemnościach co raz to rozświetlanych przez samochody przejeżdżające obok nas. Wisła po mojej lewej wydaje się dziwna i zbyt spokojna, za mną czuję blask starówki, a przede mną szarość TEGO-OTO mostu. Hrabina nawija coś o spacerze na świeżym powietrzu, które wywołują automobile na autostradzie po naszej prawej i o czystości wody w Wiśle. Pół roczna znajomość z Warszawą pozwala mi bez wsłuchiwania się w głos mojej towarzyszki określić duży stopień ironii i cynizmu wypływający z jej ust. Mimo to chcę się przekonać dlaczego Grochola, albo scenarzyści (nie czytałam książki więc nie wiem) wybrali właśnie ten most i dlaczego właśnie on skłonił mnie do studiowania w Warszawie. Z milczeniem i w zimowej zadumie przeszłam przez jego długość mijając na samym początku syrenkę (ciekawe czemu tej bidulki nie pokazali w filmie?). Most jak most – zwyczajny, ozdobiony różnego rodzaju graffiti (zdolny kamerzysta ominął ten fakt) niczym tak na prawdę nie przypominał mi tego z filmu. Dochodząc do jego końca, odwróciłam się jeszcze i odetchnęłam z ulgą. Most był zwyczajny – zupełnie taki jak ja. Uśmiechnęłam się w duchu wiedząc, że kocham go jeszcze bardziej. Wtedy w Częstochowie, wprowadził mnie w zachwyt i podziw, teraz tu w Warszawie dzięki niemu przestałam się czuć samotna. „Nie tylko ja czuję się tu jak z innej bajki” – pomyślałam i wyruszyłam na łapanie autobusu 125.
W czasach liceum:
Zawsze wieczorem w niedzielę kładłam się koło mojej mamy i z upodobaniem oglądałam show Wojewódzkiego. Zaśmiewałyśmy się do rozpuku z jego postawy do całego świata.
Pewnego wieczoru w „Złotych Tarasach” już w czasach studenckich:
Siedząc na kamiennych ławeczkach postawionych w długich korytarzach między jednym butikiem a drugim, z moim przyjacielem i popijając herbatę zauważyłam wysoką i chudą znajomą postać. Szedł nieogolony, w czerwonej czapce z daszkiem i wielkimi okularami. Nie uśmiechał się, patrzył się mętnym wzrokiem przed siebie, otulony w coś ciepłego wyglądał jak wrak tej postaci z za szkła. Wojewódzki… spojrzał mi w oczy – tak jakby szukał kogoś żywego wśród tłumu ludzi, co sprawiło, że wydał mi się jeszcze bardziej wrakowaty, a tym samym co dziwniejsze – ludzki. Ten mężczyzna, robiący komedię z każdej ludzkiej słabości był człowiekiem. I znów poczułam ulgę.
Wciągu tego roku w Warszawie zrozumiałam kilka rzeczy. Jedną z nich jest to, że może sława innych osób i przedmiotów dodaje nam blasku, ale dopiero ich ludzkie odbicie pozwala poczuć się kimś na prawdę ważnym.
A teraz czas zejść z tego dywanu i go odkurzyć